Były minister sprawiedliwości Grzegorz Kurczuk groził redaktorowi naczelnemu „Dziennika Wschodniego”, w którym ukazały się artykuły nieprzychylne dla SLD, że odetnie gazecie dopływ reklam. Redaktor Andrzej Mielcarek rozmowę nagrał i zawiadomił ABW i prokuraturę. Ten incydent został ujawniony również dlatego, że za dziennikarzami stał silny wydawca – Orkla. Ilu jednak podobnych nie znamy dlatego, że prasa ogólnokrajowa o nich rzadko pisze, a lokalna i nie chce, i nie może?
Na początku było romantycznie. W 1989 r. przy zakładanych spontanicznie Komitetach Obywatelskich Solidarności wydawano ulotki wyborcze. Już legalnie, ale jeszcze metodami podziemnymi, drukowano pojedyncze stronice na powielaczach, w prywatnych mieszkaniach lub piwnicach. Niekiedy ulotka obrastała w kolejne strony, aż – ku zdumieniu właścicieli – rodziła się prawdziwa gazeta przynosząca zyski. – Zajmowali się tym zwykle młodzi inteligenci, ambitni, pełni energii, zapału i chęci, aby zmieniać rzeczywistość – mówi Jolanta Kmita, redaktor naczelna „Kuriera Gmin”, wydawanego w powiecie wołowskim na Dolnym Śląsku.
– Byłem krótko po studiach. Wcześniej działałem w NZS na Politechnice Poznańskiej. Wiosną 1989 r. Komitet Obywatelski Solidarności poprosił mnie i żonę o redagowanie gazety. Stworzyliśmy ją od zera. Po pół roku została sprywatyzowana – mówi Wojciech Waligórski, redaktor naczelny i wydawca „Nowego Łowiczanina”.
Zarówno prasoznawcy jak i wydawcy prasy prowincjonalnej zgodnie używają słowa boom na określenie pierwszego etapu jej rozwoju w III RP.
– Kiedy w 1999 r. byłam na stypendium w Wielkiej Brytanii i pokazywałam Anglikom egzemplarze naszej prasy lokalnej, byli absolutnie zaskoczeni jej poziomem.